dodano: 2017-12-10 18:48:17 edycja: 2017-12-10 18:57:41 autor: 45 odsłon: 1884

Świadectwo odpustowe parafianina

Refleksja z okazji Odpustu Parafii i Miasta ku czci św. Piotra Apostoła. Kochany Księże Proboszczu! Nie z podszeptu, ale wręcz z nakazu, serca świadomie odstąpiłem od właściwego sposobu otwarcia mego listu. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Zanim dotrę do sedna sprawy, muszę prosić Drogiego Księdza o chwilę cierpliwości.

W przepastnej bibliotece z posłowia do „Opowieści wszech czasów” natknąłem się na autentyczny druk imponującego głębią i pięknem słowa kazania z Kościoła Mariackiego w Krakowie z czasów Rzeczypospolitej Szlacheckiej. Zachęcony odkryciem, dotarłem m. in. i do kilku map o tytułach w rodzaju „Kreis Usedom-Wollin”. Jak ustaliłem, mapy te wywiózł z amerykańskiej strefy okupacyjnej Korpus Inżynieryjny Armii USA, przekazując je później Bibliotece Kongresu Stanów Zjednoczonych.

Mapy były na tyle szczegółowe, że pozwalały ustalić etapy rozwoju przedwojennych Międzyzdrojów. Fragmenty znalezisk umieściłem na zaczynającym się wtedy popularyzować Internecie. Minęło jednak sporo czasu zanim pod koniec lat 90. skontaktował się ze mną w ich sprawie amerykański historyk z Tennessee. Ku memu początkowemu rozczarowaniu okazało się, że Międzyzdrojami interesował się nie on, a jego żona, pani Anna Lass-Potter, tłumaczka literatury niemieckojęzycznej.

Pani Lass urodziła się w Misdroy, a w jakiś czas po ucieczce z nich wyszła za mąż za Amerykanina. Ja także urodziłem się tuż obok, żeniąc się później z przedstawicielką narodu, przeciw któremu w obcej armii walczył mój dziad. Z Międzyzdrojów p. Annę wygnała wojna; mnie —nie małżeństwo z (zakochaną w naszym kraju i papieżu protestantką) nie-Polką, a doświadczenia stanu wojennego. Tu jednak to bardzo luźne podobieństwo się kończyło. Nasza korespondencja nie była łatwa.

Ona była Niemką, córką poległego na Froncie Wschodnim żołnierza Wermachtu; ja — synem byłego komendanta jednego z podwarszawskich ośrodków Armii Krajowej, na którego Niemcy wydali wyrok śmierci. Pani Lass wciąż pamiętała smak buczyny uzupełniającej braki w wojennych dostawach żywności dla miasta. Ja zaś nie potrafiłem zapomnieć o tym, że wywiezioną na roboty przymusowe w niemieckim gospodarstwie rolnym moją piętnastoletnią wówczas mamę głodzono wraz z rosyjskimi więźniarkami. Kara była diabolicznym odwetem za śmierć właściciela gospodarstwa w boju z Armią Czerwoną. Wspomnianą wcześniej buczynę zbierała na Wzgórzu Królewskim w trosce o p. Annę i jej siostrę ich własna mama, miejscowa aptekarka zamieszkała nieopodal kościoła. Tymczasem, kiedy moja mama zdołała uciec z Rzeszy do rodzinnej wsi, niemiecki żandarm przemocą wydarł ją z ramion broniącej jej matki. No cóż, byłem typowym przedstawicielem pokolenia Polaków, które pamiętny list biskupów polskich do biskupów niemieckich przyjęło, łagodnie mówiąc, bez większego entuzjazmu.

A mimo to bardzo prędko okazało się, że więcej nas łączyło niż dzieliło. W jednym z listów p. Anny pojawił się cytat z Pisma Świętego. Trudno było o lepsze przypomnienie, że oboje jesteśmy nie tylko dziećmi naszych rodziców, ale także dziećmi Boga. Co więcej, choć może w szczegółach różne teologicznie, pierwsze o Nim lekcje otrzymaliśmy w tym samym przecież kościele. Oboje też tęskniliśmy w bardzo podobny sposób za zmarłymi już rodzicami oraz wszystkim tym, z czym wiązały się wspomnienia naszych równie szczęśliwych dzieciństw spędzonych niemalże w tym samym miejscu. Świadomość tego, że choć miejsce to miłowaliśmy jednako, to jeden tylko z naszych narodów mógł sprawować w nim władzę, też była wspólna. Wreszcie, powrotu do niego nie było dla nas obojga. Mimo znacznej różnicy wieku staliśmy się sobie bliscy.

Pani Anna zamierzała zobaczyć Międzyzdroje, jako pisała, po raz ostatni. Spytała mnie o cmentarz, na odwiedzeniu którego ze zrozumiałych powodów ogromnie jej zależało. Pytania obawiałem się od niemal początku. Nie przypominam sobie już dokładnej daty, ale przytłaczającą większość „poniemieckich” grobów z zaczynającego przepełniać się cmentarza komunalnego usunięto, zdaje się, w połowie lat 70. Niegdyś oprowadzał mnie po nich mój ojciec, objaśniając, że choć zaniedbane, były to najcenniejsze, bo jedne z najstarszych, zachowane pomniki przeszłości miasta. Zlikwidowano wówczas między innymi całą kwaterę żołnierzy Wermachtu przylegającą do kaplicy od jej południowo-zachodniej strony. Każdego roku przed Zaduszkami przyprowadzana tam przez naszych nauczycieli, w tym i przez moją mamę, szkolna młodzież uporządkowywała groby i stawiała na nich świeczki. Na me dziecięce oburzenie tym faktem, posłyszałem: „Synku, oni też mieli mamy...”. Bardzo różne od oficjalnej propagandy lekcje historii dla młodych międzyzdrojan wykreślono z niepisanego harmonogramu zajęć na zawsze. Mam przed sobą kopię „Das Misdroyer ABC” najprawdopodobniej z r. 1937. Jednym z punktów regulaminu informuje o wymogach związanych z wprowadzaniem na plażę i teren Uzdrowiska psów, a już następny — o bezwzględnym zakazie przebywania tam Żydów. Tymczasem nawet nagrobki z Gwiazdą Dawida, jakie w Międzyzdrojach przetrwały okres nazizmu niemalże nietknięte, nie przetrwały w nich okresu PRL w ogóle.

Napisałem więc makabryczną prawdę, przed którą nie było ucieczki: groby najbliższych mojej korespondentki usunięto, aby zrobić miejsce dla grobów moich bliskich. Zastrzegłem przy tym oczywiście, że wszystko zrobiono w zgodzie z międzynarodowymi konwencjami. Tak przynajmniej zapewniały nas ówczesne władze. O z wolna zmniejszającej się z niewyjaśnionych powodów wielkiej stercie bezładnie zrzuconych w rogu cmentarza poniemieckich kamieni nagrobnych nie wspominałem.

Nasza korespondencja urwała się. Szczerze mówiąc, odczułem rodzaj ulgi, jako że bez trudu zgadywałem, co w przeciwnym razie przeczytałbym w odpowiedzi: „Naród, który nie bez moralnej racji od dziesięcioleci oburza się na bezczeszczenie grobów pozostawionych na utraconych przez siebie terenach, nie potrafi uszanować grobów pozostawionych na terenach utraconych przez innych”.

Dopiero po dłuższym okresie milczenia pani Lass wyjaśniła, że pisać nie była w stanie. „Po Pańskim liście nie chciałam wychodzić z domu — pisała. — Obiecałam jednak wcześniej oddać krew w stacji Czerwonego Krzyża. Na ulicy się rozpłakałam. Oglądali się za mną przechodnie, ale to nie miało już żadnego znaczenia. Byłam nie w śródmieściu Nashville, a w dawnych Międzyzdrojach. Tego dnia oczy nie przestały mi już łzawić, a i nazajutrz nie było lepiej”. Mimo to w liście nie było słowa pretensji o to, co stało się w naszym mieście w latach 70. Choć milcząco, p. Lass wybaczała.

Nie, gdyby nie ta trochę niecodzienna korespondencja między nami, emigrantami z Misdroy i Międzyzdrojów, dalekowzroczności listu biskupów polskich z roku 1965 nie potrafiłbym docenić. Biskupi w swym orędziu nie tylko sami wybaczali, ale też o wybaczenie prosili.

Historia ta, choć bardzo międzyzdrojska, jest, obawiam się, jedną z bardzo wielu podobnych. Nosi zatem w sobie pierwiastki uniwersalne. Jednym z nich jest to, że w wierze i nauce Kościoła znaleźć można odpowiedzi na nawet najbardziej nierozwiązywalne problemy i dylematy ludzkości. Przykładem takiej kwestii był — a jeśli poczytać niektóre z międzyzdrojskich stron internetowych, nadal jest — historycznie niezaprzeczalny konflikt polsko-niemiecki, w samym środku którego znalazło się niegdyś nasze miasto.

„Oby międzyzdrojanie zawsze mogli, ale nigdy nie chcieli albo — żywi czy umarli — musieli opuszczać swego miasta” — brzmi parafraza fragmentu mojej codziennej modlitwy. Oto dlaczego obecność polskiego księdza-patrioty, a przy tym już od ponad 18 lat równie wielkiego lokalnego patrioty, przyjaźnie witającego w naszym kościele także i niemieckich gości w ich własnym języku (!) jest tak ogromnie optymistycznym zakończeniem opowiedzianej tu przeze mnie historii. Nawiasem mówiąc, kaszubskie korzenie rodowodu Księdza nabierają tu bardzo symbolicznego znaczenia. A choć niemalże nieudokumentowana niestety, rola księży w historii Międzyzdrojów była zawsze ogromna. Pomimo nazwania, jakie noszą wzgórza za stacją kolejową, niewielu dziś pamięta, że miasto zawdzięcza nawet swą zatwierdzoną w pierwszej poł. 1946 r. nazwę księdzu — ks. Stanisławowi Kozierowskiemu.

Dochodzę do sedna sprawy.

Choć z dala i jedynie przypadkiem, to zdołałem uczestniczyć we mszy o godz. 12 w dniu Odpustu św. Piotra Apostoła. Słysząc słowa mego własnego listu odczytywane w miejscu, w którym nieświadom tego, ks. Ostrokołowicz zasiewał ziarno wielkanocnej części „Opowieści wszech czasów”, zamarłem w kompletnym niedowierzaniu. Nim oprzytomniałem, Ksiądz Proboszcz przerwał i wyjaśniając pochodzenie listu, nazwał mnie „byłym, ale i obecnym, parafianinem”. W tym samy momencie niestety nastąpiły trudności techniczne. Obraz z kamery popsuł się kompletnie, rozmył i rozpłynął. Obok mnie stało kliku bezradnych, jak ja sam, inżynierów systemów komputerowych. Spoglądali na mnie, nie rozumiejąc, ale to nie miało już żadnego znaczenia. Byłem nie w kalifornijskim Camarillo, a w dawnych Międzyzdrojach. Tego dnia oczy nie przestały mi już łzawić, a i nazajutrz nie było lepiej. Z zażenowaniem mężczyzny przyznaję, że stało się ze mną to, co niegdyś przytrafiło się pani Annie Lass-Potter, „dawnej, ale i obecnej” międzyzdrojance.

W Międzyzdrojach spędziłem blisko połowę życia. Wyjechałem z nich w  1985 roku i od tego czasu odwiedzałem je pamięcią bez najmniejszej przesady każdego dnia. Dlatego to w liście do obecnej mieszkanki pisałem kiedyś, że swego obywatelstwa nie dam sobie odebrać żadnemu z burmistrzów. Na temat wcale nie w przenośni o niebo całe dla mnie cenniejszym członkostwie parafii odwagi jednak żartować już nie miałem. Stąd publiczne uznanie mnie za „członka stałego” przez samego proboszcza tejże parafii uważam za najwyższy i zobowiązujący zaszczyt. Jak bardzo powikłana droga wiodła do tego momentu, wiem tylko ja. Dlatego nie waham się nazwać go kolejnym cudem w mym życiu, cudem nie do przewidzenia i nie do włożenia w cudzysłów.

Chrystus powiada: „Na podstawie słów twoich będziesz uniewinniony i na podstawie słów twoich będziesz potępiony”. Stąd z lękiem, bo w rozgadany, ale też płynący z głębi serca, sposób chciałem Drogiemu Księdzu za Jego obecność i niestrudzoną pracę w międzyzdrojskim zakątku winnicy Pańskiej podziękować. Mój nieoczekiwany udział w niedawnym święcie tego zakątka przyniósł mi trudną do wyrażenia radość.

Prosząc o modlitwę,

Krzysztof Klimaszewski

P.S. Przy „Modlitwie międzyzdrojskiej” zasłaniałem się słowami „Com napisał, napisałem”, nie zastanowiwszy się nad tym, że Ci, którym wiersz dedykowałem, zasługują na więcej niż krnąbrność Piłata. Przepraszając zatem za przeoczenia, załączam wersję poprawioną.


MODLITWA MIĘDZYZDROJSKA

Księdzu Wittliebowi i 152

Jak trwałe zręby są Kościoła,

Jak mocna jego jest opoka!

Zło nigdy przemóc go nie zdoła.


Niczym źrenicy swego oka

Strzeże go Pan mój i Zbawiciel.


On to zbudował go na Skale,

Co patronuje memu miastu.

Módl się i za mną, Piotrze, stale,


Ty, któryś pierwszym wśród Dwunastu,

Ty, coś za Kościół oddał życie.


Królestwa niebieskiego klucze

Spoczęły niegdyś w twoim ręku,

Więc w sieć, rybaku Pański, duszę


Mą złów, bym iść już mógł bez lęku

Po falach sztormów, co przede mną.


A kiedy przyjdzie mi się żegnać

Z mym miastem i z Królewskim Wzgórzem,

Ty z serc mych bliskich smutek przegnaj,


Bo odtąd ja w niebiańskim chórze

Pieśń twego miasta nocą ciemną


Wraz z nadbałtyckim wiatrem


Śpiewał będę.

Camarillo, 26 stycznia 2017

[ Napisane w czasie trwania obrad XXIX sesji Rady Miasta zakończonej ustanowieniem św. Piotra Apostoła duchowym patronem Międzyzdrojów, a 29 czerwca — dniem fakt ten upamiętniającym (uchwała Nr XXIX/287/17). 
Pomyślane zaś już w dzieciństwie, czego jednym z dowodów jest to, co przed pięciu laty pisałem w Na Bałtyku. ]

 

Odpust św. Piotra Apostoła

25 czerwiec 2017

Wielebny Księże Proboszczu!

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

Pozwalam sobie raz jeszcze niepokoić Księdza, choć mam nadzieję, że nie bez dostatecznego ku temu powodu. Jesteśmy w przededniu odpustu św. Piotra Apostoła. Choć Międzyzdrojów nie widziałem od ponad ćwierć wieku i na pozór niewiele już mnie z nimi łączy, to dzień ten będzie dla mnie jednym z najbardziej niezwykłych w moim życiu.

Pisuję głównie z obawy o utratę resztek rodzimego języka i niemal wyłącznie do szuflady. W taki to sposób powstało między innymi króciutkie opowiadanie wierszem zatytułowane „Na Bałtyku”. Odtwarzało ono zdarzenia związane ze śmiercią dwóch międzyzdrojskich rybaków podczas któregoś z zimowych połowów w latach 60. ub. wieku. Tragedia rozegrała się stosunkowo niedaleko od brzegu. Mimo to czas oczekiwanie na to, by morze wyrzuciło na tenże brzeg ciała ofiar zdawało się nie mieć końca. Czekały przede wszystkim żony rybaków, ale także moja mama, nauczycielka ich dzieci. Jej to rozmowy z ciągle mającymi nadzieję na cudowne ocalenie mężów wdowami sprawiła, że zdarzenie wryło się mi w pamięć z wyjątkową mocą. Nieszczęście poruszyło zresztą całe miasto. W tamtych czasach znaczna liczba rodzin utrzymywała się z pracy związanej w taki czy inny sposób z Bazą Rybacką. Ciągle jeszcze nie hotelarstwo, a rybołówstwo przybrzeżne właśnie, zdawało się stanowić o charakterze naszej miejscowości.

Byłem małym dzieckiem. Dzięki jednemu z niedzielnych kazań wiedziałem już jednak, że patronem rybaków — choć nie jedynym — był św. Piotr. W mej dziecięcej ocenie więc Niebieski Klucznik z mozaiki nad ołtarzem zaniedbał swoje „obowiązki zawodowe”. Miałem do niego tym większe pretensje, że wcześniej sam niemal nie utonąłem podczas moich pierwszych prób pływania w morzu. Moja wyobraźnia zatem malowała przerażający obraz rybackiej tragedii. Być może najgorsze w moim mniemaniu było to, że św. Piotr miewał trudności z utrzymaniem się na powierzchni wcale nie mniejsze niż my, międzyzdrojanie. Tonął przecież na pięknym i od samego początku moim ulubionym wielkim obrazie o niecodziennym kształcie płótna. To, że pozbawiony ram obraz stał wtedy na chórze kościoła jakby w zapomnieniu, niczego nie zmieniało. Nie było wątpliwości co do tego, że św. Piotr nie umiał pływać. A jeśli tak, to nie mógł nie zdawać sobie sprawy z ogromu lęku, jaki opanowuje każdego tonącego. W końcu od czyjego imienia wzięło się powiedzenie "mieć pietra", domyśleć się potrafiło nawet dziecko. Jak zatem św. Piotr, sam rybak z zawodu i podobno rybaków opiekun, pozwolić mógł na to, by nasi rybacy z połowu nigdy nie powrócili?!

„Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce”. Dlatego w powstałym z górą pół stulecia po tamtych wypadkach opowiadaniu „Na Bałtyku” ponownie nazwałem św. Piotra „opiekuna miasta”, tyle że już bez bez dawnego wyrzutu, skargi czy żalu. Św. Piotr pojawiał się w mojej gawędzie nie jako opiekun parafii jedynie, ale tak, jak myślałem o nim w dzieciństwie — jako opiekun całej miejscowości i wszystkich bez wyjątku jej mieszkańców. Mimo to nigdy nie przebiegło mi przez myśl, że te słowa pół-żartem z tak bardzo już odległej przeszłości okażą się kiedyś prorocze.

Tymczasem tak właśnie się stało. Sprawiła to inicjatywa Księdza Proboszcza, odwaga 152 parafian oraz prawda, o której zbyt często zapominam: „Co niemożliwe jest u ludzi, możliwe jest u Boga”.

Trudno zatem się dziwić, że kiedy posłyszałem o petycji o ustanowienie św. Piotra patronem Międzyzdrojów, decyzji oczekiwałem z zapartym tchem. Nawet bez pozytywnego jej wyniku wydarzenie uznać musiałbym za cud — kolejny „przypadek nie-przypadek ”, o obecności którego w naszym życiu nieporadnie starałem się mówić w posłowiu „Opowieści wszech czasów”.

Oto dlaczego w trakcie mego oczekiwania na pojawienie się widea z obrad Rady Miasta nagryzmoliłem coś, czego początkowo pokazać nikomu nie zamierzałem. Jednak mój niedawny wypadek samochodowy kazał mi zmienić zdanie nie tylko w tej materii. Zatem zamykam oczy i przyciskam guzik „Wyślij”, licząc na wyrozumiałość Księdza. Słowa „Modlitwy” poniżej kreśliłem w pośpiechu i bez głębszego przemyślenia. Oby ich niedomogi literackie a także siermiężność dedykacji nie przesłoniły szczerości kryjących się za nimi uczuć. Na poprawki nie potrafię, a i nie chcę, się zdobyć. Jak powiedziałby Poncjusz Piłat, quod scripsi, scripsi.

Proszę przyjąć wyrazy szacunku i ogromnej wdzięczności za nowe, wspaniałe święto o historycznym znaczeniu nie tylko dla obecnych i przyszłych mieszkańców Międzyzdrojów, ale także dla tych, którzy ich poprzedzili.

Załączam też pozdrowienia dla ks. Tomasza, którego pewien na ogół powściągliwy w wyrażaniu pochwał międzyzdrojanin w nie tak dawnym liście do mnie określił entuzjastycznym dlań słowem „przemiły”.

Szczęść Boże!

Krzysztof Klimaszewski

 


10 grudnia 2017r. 10 grudnia 2017r. 45 1884